Zaciąg z Bangladeszu

Czy miejsce polskiego robotnika zajmie Banglijczyk? To się okaże. Może Jacek Zieliński z firmy Promoman, która sprowadza wykwalifikowanych robotników z Bangladeszu, w porę rozwinie interes i zdążymy na czas wybudować stadion narodowy.

Dlaczego zaczął pan zajmować się "handlem ludźmi"?

To nie jest właściwe określenie, zajmuję się doradztwem w zakresie spraw administracyjnych, prawnych, religijnych czy kulturowych, a eksport siły roboczej z Bangladeszu jest zjawiskiem powszechnym. Nie chcę używać wielkich słów, ale uważam, że w moim pomyśle są trzy istotne rzeczy. Pomagam polskiej gospodarce, w której obserwujemy co roku 13-procentowy wzrost kosztów związanych z siłą roboczą w przemyśle budowlanym. Rozwijam interes, który jest ciekawy i nowatorski. W przyszłości zaowocuje mi odpowiednimi zyskami. Ważne jest też to, że pomagam tym ludziom. U mnie nie ma przegranych, są sami wygrani. Nikt nie traci, wszyscy zyskują.

Skąd wziął się pomysł na założenie spółki zajmującej się eksportem siły roboczej?

Ponad rok temu siedziałem w jednym z pubów w samym centrum Londynu z przyjacielem z Bangladeszu, którego poznałem na studiach. Rozmawialiśmy na różne tematy. Kolega pochodzi z ustosunkowanej rodziny, jest kuzynem jednego z byłych prezydentów. Kiedy on opowiadał mi o swoim kraju, ja mówiłem o Polsce, której dopiero co przyznano organizację Euro 2012. Zauważyłem, że w pubie, w którym siedzieliśmy, wszyscy pracownicy byli Polakami z samym menadżerem włącznie. Wówczas przyjaciel zapytał mnie, kto zbuduje całą infrastrukturę potrzebną do mistrzostw? Przyznałem się, że nie mam pojęcia. Kolega rzucił pomysł, że może Banglijczycy. I tak wszystko się zaczęło. Minęły dwa miesiące i podpisałem umowę z agencją reprezentującą rząd Bangladeszu.

Przyjaciel pomógł panu zacząć biznes?

Tak. Skontaktował mnie z ambasadorem Bangladeszu w Holandii, który reprezentuje interesy tego kraju w Polsce. Ambasador z kolei skontaktował mnie z ludźmi w Ministerstwie Pracy i Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Sprawy potoczyły się bardzo szybko. Jako osoba fizyczna podpisałem umowę z rządem Bangladeszu reprezentowanym przez państwową agencję BOESL, czyli Bangladesh Overseas Employment and Services Limited zajmującą się eksportem siły roboczej.

Istnieją prywatne firmy pośrednictwa pracy, ale państwowa jest najbardziej wiarygodna. Prawo wymagało, abym założył spółkę. Tak powstał Promoman, czyli promotion i manpower. Jestem właścicielem tej firmy i jednocześnie wyłącznym przedstawicielem agencji rządowej Bangladeszu na Polskę. Już przyjechali pierwsi inżynierowie, którzy podjęli pracę w polskiej firmie budowlanej.

Co musiał pan zrobić, żeby założyć taką działalność?

Należy pamiętać, że nie jesteśmy agencją pośrednictwa pracy. Tę funkcję spełnia BOESL. Ja orientuję się na rynku bengalskim i doradzam polskim podmiotom. Nie są to łatwe realia. Panuje tam tymczasowy stan wojenny i rządzi armia. W związku z tym nie każdy mógłby się poruszać na tamtym rynku. Spełniam rolę pośrednika, który negocjuje warunki umowy BOESL z polskimi pracodawcami. Umowy o pracę Banglijczyków zawiera BOESL.

Sytuacja formalnoprawna w Bangladeszu jest dosyć przejrzysta. Od czasów kolonialnych funkcjonuje tam prawo postkolonialne. Więcej problemów jest ze strony polskiego systemu migracyjnego. Procedury często się dublują.

Z jakimi trudnościami spotkał się pan podczas przechodzenia tych formalności?

Podstawowym problemem jest załatwianie spraw każdego potencjalnego pracownika z dwiema instytucjami, mających oparcie w innych ustawach. Ten sam plik dokumentów, czyli paszporty, rekomendacje, dyplomy, gwarancje państwa Bangladesz muszę złożyć zarówno w Urzędzie Wojewódzkim reprezentującym Ministerstwo Pracy, jak i w MSZ. Uważam, że jeśli uzyskuję pozwolenie na pracę z Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie, niepotrzebnie powielam ponownie wszystkie czynności, starając się o wizy dla pracowników.

Oczywiście to wymaga zmian ustawowych, na co nie mam wpływu. Na szczęście natrafiłem na bardzo uprzejmą obsługę ze strony polskiego konsulatu w Indiach. Oni nie stawiają dodatkowych barier. Proszę pamiętać, że pracownik z Bangladeszu jest wysyłany przez państwo, a nie przez prywatną agencję pośrednictwa pracy. To gwarantuje wiarygodność całego przedsięwzięcia.

Jakie stanowiska będą zajmować ci, którzy przyjechali? Rozumiem, że w ofercie nie ma jedynie taniej siły roboczej, ale też bardziej wykwalifikowana kadra.

Ci dwaj inżynierowie będą szkoleni na liderów. Jeszcze sami o tym nie wiedzą. W ciągu trzech miesięcy przejdą liczne szkolenia i zapoznają się z technologią i organizacją firmy. Muszą zostać zaakceptowani przez resztę załogi i udowodnić, że są dobrzy. Następnie podpiszą umowę ostateczną, wrócą do Bangladeszu i wybiorą dwie grupy po 30 nowych osób, którymi będą zarządzać. Na nich spadnie odpowiedzialność za pracowników.

Czy zawsze będzie pan wybierał ludzi, którzy mieli wcześniejsze doświadczenia na Wschodzie?

Jeżeli chodzi o zbrojarzy, betoniarzy czy cieśli, to będziemy brali takich, którzy przepracowali 4 lata w Dubaju.

A jakie pan ma doświadczenie na rynku dubajskim? Jest pan pewien, że są to dobrzy robotnicy?

W Polsce przez kilkanaście lat pracowałem w brytyjskich firmach consultingowych. Największą działalność prowadzą one właśnie w Dubaju. Widziałem, jak tam pracują Banglijczycy. Mają inną mentalność niż polscy robotnicy. Pracują wolniej, skrupulatniej i rzetelniej. Nie są "złotymi rączkami" jak Polacy, ale wykonują wszystko według powierzonych im zadań. Darzą wielkim szacunkiem przełożonego, jego słowo jest święte.

Czy trudno przekonać polskich pracodawców, aby przyjęli pracownika z Bangladeszu? Polacy obawiają się ludzi wyznających islam.

To nie jest łatwe. Kiedy podpisałem umowę z BOESL, zwróciłem się do kilkunastu znajomych. Byli to przedstawiciele różnych firm budowlanych, a także jedna stocznia. Jedną z specjalności Bangladeszu są spawacze okrętowi. Tam znajdują się największe stocznie rozbiórkowe. Polska stocznia była w stanie przyjąć około 130 pracowników z tamtych rejonów. Jednak wycofała się ze względu na kłopoty, w których się znajduje.

Inna firma budowlana zrezygnowała, kiedy dowiedziała się, jakie choroby tropikalne szaleją w Bangladeszu. Nie wiedzieli jednak, że nie są one przenoszone przez ludzi, tylko przez komary.

Jeśli chodzi o islam, to jest on traktowany bardziej jako kultura i tradycja niż religia. Nie jest ortodoksyjny. Kobiety chodzą po ulicach normalnie ubrane, tak jak w Indiach.

Wystarczy poznać tych dwóch inżynierów, by zrozumieć, że nie ma się czego obawiać. Nie mam zamiaru sprowadzać kogoś, kto manifestuje swoje przekonania religijne - biorę samych ateistów bądź ludzi praktykujących dyskretnie.

W jaki sposób zarabia pan na tym interesie?

Ja nie biorę procentu od wynagrodzenia, ale pełnię funkcję doradczo-konsultacyjną. Dostaję kwotę za zrealizowanie wszystkich czynności administracyjnych. Płaca dla robotnika ustalana jest przez BOESL w kontrakcie z polskim pracodawcą.

A co pan robi, żeby taki pracownik nie uciekł z Polski?

Nie uciekną, wszystko jest zabezpieczone. Każdy z nich przed przyjazdem do Polski podpisuje umowę z rządowym pośrednikiem pracy, deklarując, że wywiąże się z kontaktu. Ten dokument zawarty jest przez trzy strony: pracownika, jego ojca, państwo. Istotną rolę odgrywa ojciec, który poręcza za syna. W islamie ma to olbrzymie znaczenie, większe niż depozyt, który muszą wpłacić. Zwrócony zostanie po wywiązaniu się z kontraktu. To ja wymyśliłem ten system.

Czy zamierza pan rozszerzyć ofertę o pracowników z innych krajów?

Mam propozycje rozszerzenia, ale o inny rynek zbytu. Zwrócili się do mnie Czesi, ponieważ mają identyczne problemy jak Polacy.

Czy miał pan momenty zwątpienia w swój pomysł?

Ja całe życie pracowałem w wielkich korporacjach, w szwedzkich, brytyjskich firmach. Chciałem zrealizować w końcu swój autorski pomysł.

Ma pan zagwarantowaną wyłączność ze strony BOESL?

Zażądałem jej.

Czy można, ot tak, zażądać i już się ma?

Na Dalekim Wschodzie istotną rolę odgrywają relacje budowane latami. Kolegę, z którym piłem piwo w londyńskim pubie, znam od lat 80. To on mi pomógł. W interesach liczą się rekomendacje i zaufanie. Znajomości to nie tylko kontakty biznesowe, ale również towarzyskie. Trzeba wiedzieć, że pierwsze wrażenie odgrywa wielką rolę. Można zaprzepaścić swoją szansę. Jeśli kogoś poznajemy, musimy pamiętać, żeby uścisnąć jego dłoń długo i patrzeć prosto w oczy.

Krótko mówiąc - dobre układy są podstawą sukcesu.

Znam tych ludzi, wiele lat spędziłem w tamtych rejonach. Mój ojciec pracował w Libii, a ja jeździłem do niego na wakacje. Tam podjąłem pierwszą pracę. Co prawda Libijczycy to Arabowie, ale mają podobne nawyki jak Banglijczycy.

Zarobione pieniądze przeznaczyłem na edukację w Londynie. Tam poznałem mojego przyjaciela i ludzi z elit politycznych wielu krajów Wspólnoty Narodów.

Studia w London School Economics otworzyły mi różne drzwi. Dzięki nawiązanym kontaktom doszło do wielu przypadkowych sytuacji. I zainicjowanie tego projektu było jedną z nich.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.